Stwierdzamy, że Ben Tre to miejscowość z deka dla nas jednak za duża i kombinujemy, jakby się dostać na jakieś totalne wietnamskie "zadupie". Robimy mały research i postanawiamy pojechać do Vinh Long a dokładnie w okolice An Binh na tzw. homestay, czyli coś na kształt wietnamskiej agroturystyki - wygląda to mniej więcej tak, że płaci się ok 250 tyś dongow (niecałe 10 dolarów ) za nocleg i wyżywienie u wietnamskiej rodzinki. Dzwonimy do polecanego Ngoc Sang, żeby dowiedzieć się, czy znajdzie się dla nas jakaś izba. Znajdzie się :) Jedziemy!
Tylko jak się wydostać z Ben Tre? Wbrew pozorom nie jest to łatwe, nikt napotkany po drodze nie mówi po angielsku, kalambury w tym wypadku nie zdają egzaminu, ja zawsze słaba byłam z pantomimy i teraz to pokutuje. W końcu znajduje się jakiś lokales który tłumaczy nam, że mamy złapać czerwony autobus ale strasznie się dziwi, że chcemy taki " cheap" transport, on się dziwi, my się dziwimy, że on się dziwi i tacy zadziwieni oczekujemy przy głównej drodze.
W końcu wybawienie nadjeżdza i ładujemy się do autobusu, płacimy 20 dongów ( niecałego dolca ) i rozsiadamy się wygodnie. Faktycznie jesteśmy jedynymi turystkami, więc stanowimy nielada atrakcję. Cały czas ktoś do nas zagaduje ( w języku raczej mocno migowym ) lub czymś częstuje. Szczególnie zafascynowana nami jest dwójka mnichów, ktorzy zadają nam rózne pytania typu " hał o a ja?" ju sista?" po czym wciskają nam cukierki i pyszny deser zapakowany w liście bananowca / wg Maryśki smakuje jak polska kutia z dodatkiem kokosa / a na koniec końców proszą o sesję zdjęciową. W taki oto miły sposób upływa nam droga do Vinh Long. Ale to jeszcze nie koniec wyprawy. Nasza kwatera znajduje się pośrodku niczego, więc niewiele myśląc ładujemy się z plecakami na "moto taxi" żeby na skuterach dojechać do celu. Miga mi tylko przed oczyma czerwony kask Marii i jej okrzyk "Klara, ja chyba tego nie chcę", ale już nie ma odwrotu. Pędzimy na naszych motorach dobre pół godziny, i jest absolutnie cudownie.
Potem bierzemy rowery i jeździmy bez celu po okolicy. Jak to wygląda? Trochę jak na Mazurach tylko są palmy i nie pada :) I tutaj mała dygresja. Dużo w internecie informacji z których wynika, że Głównym celem turysty w Wietnamie powinno być " nie dać się oszukać, nie dać się wykiwać, nie dać się naciąć na kasę" . Naprawdę nie wiemy, o co w tym chodzi. Jeździmy lokalnym transportem, jemy w lokalnych knajpach, stołujemy się w garkuchniach na ulicy i zawsze płacimy tyle co autochtoni. Przykładowo dziś Rano za dwie kawy i dwie coca cole oraz zieloną herbatę zapłaciłyśmy 25 dongów czyli dolara. Żyć nie umierać!