Aby uniknąć nieprzyjemnego rejsu po wzburzonym jeziorze, łapiemy wczesną łódkę do Panachajel. Na nic się zdaje nasza przezorność, bo pan sternik postanawia dziś pobić rekord osiąganej prędkości i tym samym poobijać wszystkim tyłki. Gwatemalki mają, delikatnie rzecz ujmując, więcej ciała niż my i jakoś lepiej to znoszą. Obolałe łapiemy pick - upa , który za 5 quetzali zawozi nas do odległego indiańskiego miasteczka San Antonio Palopó.
To co wyróżnia Indianki z plemienia Cakchiquel zamieszkujące wioskę to ich strój. Wszystkie ,jak jeden mąż, ubierają się na niebiesko i faktycznie robi to niesamowite wrażenie.
Akurat odbywa się msza. Ładujemy się do środka kościoła w momencie, gdy wszyscy przekazują sobie znak pokoju. Niespodziewanie stajemy się największą atrakcją - wszyscy rzucają się na nas, żeby uścisnąć nam dłoń.
W San Antonio Palopo odwiedzamy jeszcze cmentarz, co to w ogóle cmentarza nie przypomina. Kolorowy i radosny.
Potem jedziemy do Santa Katarina Palopo oraz Santa Cruz, ale to San Antonio wywarło dziś na nas największe wrażenie i właśnie to miejsce gorąco polecamy.
Spalone słońcem wracamy po około 8 godzinach i od razu wpadamy na naszego "starego" przyjaciela Fredericka, uznajemy to za przeznaczenie i umawiamy się na wieczorne piwo.