Wulkan Pacaya jest położony 1,5 godziny drogi od Antigua. Cena zorganizowanej wycieczki z hostelu nie odbiega za bardzo od transportu na koszt własny a pozwala oszczędzić dużo czasu. Dziś wygrywa lenistwo, płacimy po 60 quetzali żeby ktoś wygodnie zawiózł nas na miejsce.Jeszcze tylko bilet wstępu (50 quetzali ) i możemy zdobywać szczyt. Ale, ale...zatrzymuje nas okrzyk wąsatej przewodniczki Kariny, która oznajmia, że nasza grupa nazywa się od teraz "Pantery" i musimy wspinać się razem.
W skład drużyny "Panteras" wchodzi:
- dwóch baaaaardzo zniewieściałych mężczyzn
- 70 letnia emerytka ze Stanów Zjednoczonych
- matka z dwójka dzieci z Crocsami na nogach
- dwie,na oko,dwudziestoletnie Amerykanki ( oh my god you know it is amaazzzing)
- para Ukraińców
oraz MY
Nie dość, że tempo wspinaczki od samego początku jest żółwie, to jeszcze za pierwszym zakrętem emerytka i matka z dziećmi wsiadają na konie zeby "Taxi" zawiozła je na szczyt. Ukraińcy też się niecierpliwią, wspólnie staramy się narzucić szybsze tempo które i tak jest rekreacyjne. W efekcie wyprzedzamy grupę "czempionów", która wyszła w górę sporo przed nami, i u celu jesteśmy juz po godzinie.
Wulkan Pacaya to wulkan czynny. Ostatni raz wybuchł 8 miesięcy temu, liczyłyśmy więc na to, że nadal ( tak jak na zdjęciach w internecie ;)) bedzie widać gorącą lawę. Niestety lawa już dawno zastygła, ale nadal tworzy ona iście marsjański krajobraz.
Nową, lokalną tradycją, stworzoną pod amerykańskie podniebienia i gusta jest nabijanie na patyk pianki marshmallow i ”smażenie" jej nad wspomnianą wcześniej jeszcze gorącą, chociaż zastygłą lawą. Niby się śmiejemy, ale marshmallow zajadamy, eksperymentujemy tez z nabijaniem na kijek Snickersa, co wprawia w zachwyt Młode Amerykanki ( oh my god it is so awesome, so clever it is like amazing you know etc )
Na koniec naszej gwatemalskiej przygody, idziemy do "El Sapo y la Rana" knajpy specjalizującej się w kuchni z El Salvador. Chcemy sprawdzić, czy warto tam jechać za rok czy dwa ;))) Jemy pupusas - rodzaj tortilli z nadzieniem serowym w rożnych wariantach. Szału nie ma, więc pokornie wracamy pod kościół....pod którym kupujemy regionalne przysmaki.
Jutro wylatujemy do Kolumbii. Pierwotny plan zakładał że spędzimy tylko jeden dzień w Bogocie, ale ponieważ czujemy się nasycone Gwatemalą, postanawiamy polecieć tam wcześniej. ( podrózujemy na biletach open więc jest to możliwe)