Rano zakładamy kostiumy kąpielowe i bierzemy ręczniki pod pachę, wyobrażając sobie, że trzygodzinny rejs promem spędzimy na górnym pokladzie opalając się i sączac prosecco. Jakie jest nasze zdziwienie, gdy okazuje się że ten prom jest najgłośniejszym pojazdem świata, nie słychać własnych myśli, a na zewnątrz totalna pizgawica i chce nam głowy urwać. Pokornie wracamy na dolny pokład.
Wyspa Phu Quoc, na którą zmierzamy, jest wielkości Singapuru, więc chcemy tu chwilę zostać i dokładnie ją poeksplorować. Na razie jednak trzeba się dostać na naszą maleńką plażę Ong Lang ( większość ludzi zmierza na Long Beach, ale my tradycyjnie musimy inaczej ) jest Sylwester, więc naprawdę cudem rezerwujemy ostatni wolny pokój dosłownie na jedną noc ( co potem nie wiemy, ale nie przejmujemy się tym zbytnio ) w Island Life Hostel - miejsce ma rewelacyjne recenzje, z których wynika, że właściciele są cudowni, więc liczymy na dobrą zabawę.
Ps. Jak się wkrótce okaże nie przeliczyłyśmy się :) miejscówka świetna a w niej kilkanaście osób z całego świata od Japonii przez Angolę, Portugalię a kończąc na Austrii, przypadkowo napotkanych, ale każdy z ciekawą historią i właśnie z tymi przypadkowymi-nieprzypadkowymi ludźmi spędzamy Sylwestra najpierw spontanicznie organizując barbecue, a potem z winem na plaży. "Jaki pierwszy stycznia taki cały rok", więc oby był ciepły, egzotyczny, pikantny i smaczny :)