Zrywamy sie skoro świt, żeby zdążyć na targ, zanim zjawią się tam dzikie tłumy.. Ale napierw obowiązkowo śniadanie, jakoś tak się złożylo, że mieszkamy w Hostelu Inn Between i przysługuje nam, w ramach noclegu, szama w słynnym i polecanym przez Lonley planet Mama's warung ( w wolnym tlumaczeniu jadlodajnia u mamy) , Mama jest wspaniała, uśmiechnięta, daje lekcje gotowania i opiekuje sie nami wszystkimi jak swoimi dziećmi.
Manuela kupuje prezenty rodzinie i znajomym, a ja sie tylko rozglądam, przecież nie będę przez kolejne dwa tygodnie dźwigać na plecach nadbagażu. Ta... naprawdę nie wiem jak to się dzieje, że nagle ląduję z różowym sarongiem pod pachą. i sukienką. I kadzidłami. I mydełkami... zadziwia mnie moja silna wola.
Zwiedzamy jeszcze pałac w Ubud , oraz pobliskie świątynie a potem wsiadamy na skuter i jeździmy po okolicy, trafiamy m.in do polecanej przez Hitę Goa Gajan i oczywiście obmywamy nasze facjaty wodą z życiodajnych wodospadów, zapewniających wieczną młodość. Zamiast botoksu. Tak na wszelki wypadek.
Miałyśmy jeszcze wieczorem zajrzeć do Yoga Barn - szkoły jogi na " extatic dance" - zajęcia z ekstatycznego tańca, ale jestesmy wykończone, na samą myśl o innej aktywności niż zwilżanie ust zimnym piwem, robi mi się słabo.
Ubud i okolice piękne i klimatyczne, i generalnie "jestem na tak", ale faktycznie sporo ludzi. Postanawiam więc ruszyć dalej - do Padang Bai - skąd chcę się przedostać na wyspy Gili, Manuela zaś spędzi ostatni dzień przed powrotem do domu, w miejscowości Sanur . Musimy więc się rozdzielić. Tym bardziej należy nam się pożegnalne piwo. A jutro już naprawdę jadę "sama".