Lot jak lot , leci z nami Kinga Preis, z okazji świąt na monitorkach zapodają Kevina, wszyscy cichaczem wcinają makowca i generalnie miło i przyjemnie.
W Sajgonie grzecznie udajemy się do okienka, żeby wbić wizy w paszporty i zalegalizować nasz pobyt w Wietnamie. Maryśka zapomniała zdjęcia, ale " noł problem" Pan celnik robi jej super sesję na ścianie za jedynie 5 dolców, jednym słowem okazja i od razu nowe headshoty gotowe.
Cała procedura trwa dwie godziny, gdy więc w końcu upragniona pieczątka ląduje tam gdzie trzeba, szybko łapiemy taksówkę do naszego zarezerwowanego wcześniej hostelu Blue River 2. / podobno bezpiecznie i tanio poruszac sie mozna tylko tymi firmy Vinasul i Mai Linh / Blue River ma tę zaletę, że leży w tzw. District 1 miasta czyli rzut beretem od większości atrakcji, jednak 10 minut drogi od głównej backpackerskiej ulicy..... - czyli istnieje szansa, że wyśpimy się bez zatyczek w uszach.
Pełna ekscytacja - więc wszystko nam się podoba, nawet to, że na recepcji nołan spik inglisz, i gdy prosimy, żeby oddali nam " passport" uparcie podają nam "password " do wifi.
Symboliczny prysznic, krem z filtrem / jest milion stopni / i dziarsko ruszamy na podbój Sajgonu
No i tu trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Naczytałam się o tym mieście i myślałam, że wszyscy trochę przesadzają, w końcu Bangkok też ogromny a kocham go i wielbię i lubię wracać. Smog i upał jeszcze przeżyję, ale ilość skuterów i samochodów przypadająca na jednego pieszego przyprawia o zawrót głowy, zaś sportem ekstremalnym jest samo przejście przez ulicę. Dodam tylko, że ja problem z przechodzeniem przez ulicę mam nawet w Warszawie, więc tutaj to już w ogóle level hard. Generalnie ogarnia Maryśka, bierze mnie pod ręke a czasem doklejamy się do autochtonów i wchodzimy razem z nimi na jezdnię, a pojazdy wymijają nas slalolem głośno zaznaczając swoją obecność klaksonem. Tylko dla ludzi o mocnych nerwach.
Szukamy urody HO Chi Minh City i ....nie możemy znaleźć. Jakoś tak przeraźliwie głośno i brudno... W desperacji jedziemy do pagody Jade Emperor i do świątyni Mariamman. Nawet Klimatyczne, ale " dupy nie urywa". Z góry mówię, że olewamy wszelkie muzea wojny i o podobnej tematyce, ale facetom pewnie by się tam spodobalo.
Na domiar złego tradycyjnie wzięłam prawie pusty plecak więc liczyłam na to, że jakieś fatałaszki na dalszą część wyjazdu w rozmiarze większym niz wietnamskie XS znajdę.Marysia też nastawiona na azjatycki szoping, als gdy zjawiamy się w końcu na targu Ben Thank już go zamykają, a to co udaje nam się zobaczyć, nawet wrogowi nie sprawiłybyśmy w prezencie.
Właściwie jedyny fajny aspekt tego dnia to jedzenie, czegokolwiek nie spróbujemy, czy są to sajgonki z garkuchni na ulicy czy kultowe ostrygi z resturacji FIVE OYSTERS - wszystko smakuje fenomenalnie.
Najwyżej będzie to kulinarno doznaniowy wyjazd.
Miałyśmy zostać w Sajgonie dłużej, ale zmieniamy plany, zajrzymy tutaj w drodze powrotnej zahaczając o chińską dzielnicę Cholon , ( oby była ciekawsza, niż to co do tej pory udało nam się zobaczyć) a na razie kierunek delta Mekongu !!!!