Nadszedł czas na eksplorację wyspy:) Recz z pozoru banalna, jaką jest wypożyczenie skutera, dziś nas przerasta. Nie możemy znaleźć niczego, co by było na chodzie, więc zaczynamy podejrzewać, iż wiele osób jeszcze nie wytrzeźwiało od Sylwestra i nie oddało na czas swoich jednośladów. Gdy w końcu znajdujemy upragniony motor, bez pytań bierzemy go za 160 tyś dongów. Właścicielka wypożyczalni robi nam krótkie przeszkolenie, ale chyba nie wywarłyśmy na niej najlepszego wrażenia, bo na koniec wręcza nam karteczkę z numerem telefonu : mamy zadzwonić, jakby coś się stało, odbiorą nas, gdziekolwiek utkniemy.
Mocno spóźnione, jedziemy do kawiarni w której na śniadanie umówiłyśmy się z naszymi nowymi kumplami Filippo i Jeremym - to właśnie z nimi mamy zamiar pojeździć po wyspie. Humor poprawia nam fakt, iż chlopaki za swój motorbike zapłacili 300 tyś dongów ( hi hi hi)
Zakładamy kaski i obowiazkowe szpitalne maseczki i pędzimy przed siebie ( ten pęd to w naszym przypadku max 60 km/ h ale i tak uznajemy to za świetny wynik a chłopaki wahają się czy bardziej przypominamy żółwie ninja czy Thelmę i Louise. Po drodze bierzemy szybką kąpiel w wodospadach Suoi Tranh a potem trafiamy na słynną Sao Beach / ponoć najpiękniejsza plaża na wyspie - no cóż- " mi się podoba" ;) taka typowa azjatycka piękność z krystalicznie białym piaskiem - zresztą oceńcie sami na zdjęciach. Nasze wakacyjne humory psuje troszkę zwiedzanie Coconut Prison - więzienia, które obecnie jest na szczęście tylko muzeum, ale przypomina okrucieństwa wojny w Wietnamie... jakoś nie pasują mi tam bezrefleksyjni turyści cykający sobie fotki na tle tzw "tiger cages" , w których kiedyś przetrzymywano i torturowano więźniów. Przedziwne uczucie. My też, któryś już zresztą raz, słyszymy z ust lokalsów, że jesteśmy " young and beautiful" - z young bym polemizowała - i pytanie czy mogą sobie z nami zrobić zdjęcie. Zaskoczone godzimy się, i nim zdążymy się zorientować uczestniczymy w jakiejs idiotycznej sesji na tle drutu kolczastego.
Aby trochę odetchnąć, jedziemy jeszcze na Kem Beach - totalnie nieturystyczną plażę do której prowadzi droga przez chaszcze i wertepy. Niestety już budują tam Marriota i kilka hoteli - gargamelków, więc to ostatnie chwile, kiedy można ją podziwiać w pełnej okazałości i obserwować charce roześmianych wietnamskich dzieciaków. (Uwaga! Zwróćcie uwagę na foty gargamelów )
Wracamy dobrze po zachodzie słońca, To, co uznałyśmy za piękną, naturalną opaleniznę, podczas prysznica, okazuje sie byc połączeniem brudu i kurzu. Ech...
P.S. Tu macie filmik niespodzianke https://youtu.be/luPQYz10JhI