Wyznaję zasadę, że wyjazd na wyspy nie jest pełny bez wycieczki snurkowej;) Mniejsza z tym, że wietnamska rafa, tak samo zresztą jak tajska czy kambodżańska, nie powala swoją urodą i jest w większości martwa. Daleko jej do rajskich raf Egiptu czy Australii - ale i tak namawiamy chłopaków, żeby spędzili z nami dzień na wyspach archipelagu An Thoi.
Autobus zawozi nas do portu, gdzie czeka już nasz stateczek. Czy zauważyliście, że na górny pokład zawsze ładują się najfajniejsi ludzie? ( do których ma się rozumieć należymy hehe ) Jak się okazuje dziś 29 te urodziny obchodzi Hannah - nauczycielka jogi z Londynu, która z tej okazji zaprasza wszystkich na rum z colą. Ciekawe osobowości się chyba przyciągają, bo na naszym pokładzie słychać śmiechy i głośne rozmowy, a na pozostałych poziomach ludzie w ciszy wcinają bułki i drożdzówki.
Międzynarodowa integracja trwa w najlepsze - z małą przerwą na łowienie ryb tradycyjną azjatycką metodą i tu muszę się pochwalić, że rybkę udaje mi się złowić naprawdę w kilka minut , więc duma mnie rozpiera. Dzień spędzony w absolutnie wspaniały sposób i w sumie to całe snurkowanie było w tym wszystkim najmniej ważne.
To nasz czwarty dzień na wyspie i czujemy się juz Phu Quoc nasycone, to chyba dobry moment, żeby wyjechać, zanim zacznie nam się nudzić. Idziemy na pożegnalne wino z Filippo i Jeremym, i mimo usilnych starań wszystkim się łezka w oku kręci.Przez te kilka dni naprawdę się ze sobą żżyliśmy, obiecujemy sobie, że w marcu któregoś roku spotkamy się na Ibizie, która w tym momencie wydaje nam się najbardziej abstrakcyjnym miejscem na ziemi. Poza tym, oczywiście mamy zaproszenia do Barcelony, gdzie stacjonuje Filippo i Atlanty do ogromnego domu Jeremiego. Chłopaki zaś tyle nasłuchały się anegdot o Polsce, iż wszyscy czujemy, że to nie jest nasze ostatnie spotkanie.