Pobudka o 6 bo czeka nas długa przeprawa do Sajgonu. O 7 mamy transfer na prom do Rach Gia / tym razem zabukowalysmy miejsce w szybszym i droższym Superdongu, który jednak okazuje się być mocno zdezelowany i śmierdzący; podróż jest średnio przyjemna a przede wszystkim strasznie buja. zakładamy maseczki i staramy się siłą woli i umysłu odciąć od odgłosów wymiotujących Wietnamczyków./
W Rach Gia czeka na nas niespodzianka, autobus to luksusowy (choć moze to zbyt wielkie słowo) , sleeper - z miejscami do leżenia, niewiele mniejszymi od tych, które można znaleźć w naszych swojskich, polskich kuszetkach. idziemy więc spać ( jest to sen dość niespokojny i rwany, gdyż nasz kierowca używa klaksonu średnio co 4 sekundy, to standart w Azji a jednak snu nie ułatwia i ciężko się przyzwyczaić do tej "kultury hałasu" - nowe określenie Marii) O dziwo do Sajgonu dojeżdzamy nad wyraz wypoczęte. Plan mamy następujący: zostawiamy plecaki w hostelu, przepakowujemy się do podręcznych toreb i lecimy do górskiego Dalat ( lot znalazłyśmy praktycznie w tej samej cenie co nocny autobus, a nie chcemy się już telepać kolejnych sześciu godzin)
Na kolację idziemy do polecanego przez Lonely Planet, Tripadvisor i wszystkich świętych Cyclo Resto - restauracji gdzie za jedyne 6 dolarów dostaje się zestaw sześciu wietnamskich dań - jemy fenomenalne sajgonki z krewetkami, zupę z zielonego melona, sałatkę z wołowiną, rybę, kurczaka a na koniec próbujemy w końcu słynnej wietnamskiej kawy z jajkiem ;) - wiem brzmi dziwnie, ale wbrew pozorom nie jest to jajko na twardo wrzucone do wody ;) lecz ucierane surowe żóltko, cos na ksztalt kogla mogla, które wraz z kawą tworzy rodzaj gorącego tiramisu.
Jak można się domyślić umieramy z przejedzenia i ledwo toczymy się do naszego hostelu.