Zrywamy się wcześnie i wypożyczamy skuter w hostelu.Chcemy dziś odwiedzić mieszkańców wioski Lat - takich wietnamskich " górali". Sprawdzamy wcześniej trasę i niby wiemy jak jechać, ale coś nas podkusiło i postanawiamy się jeszcze upewnić na recepcji naszego hostelu. Dziewczyna krzyczy " no no" mówi, że kompletnie inny kierunek i wklepuje jakąś dziwną nazwę w GPSIe. Nie sprawdzamy juŻ tej informacji i jedziemy, tak jak nam kazała. Podróż trwa podejrzanie długo, bo około 40 minut, wysiadamy na jakimś parkingu, jest jakiś napis, jacyś ludzie każą nam zaparkować skuter, zaplacic 3o tyś dongow i wsiąść w jeepa, zaskoczone rezygnujemy z podwózki i same wspinamy się krętą drogą, tym bardziej, że powiedziano nam że trasa ma 6 km / ale nikt nie uprzedzał, że jest tak stromo, a ja jak na prawdziwą turystkę przystało - w sandałkach / Idziemy i idziemy, końca nie widać , po drodze jakieś przedziwne konio- zebry / fot nr 1 / w końcu zauważamy znak - znajdujemy się na wysokości 1800 m n.p.m- coś nam w tej całej sytuacji nie gra, więc pytamy sympatycznego Wietnamczyka, który wspina się z nami, o co kaman. Jest zdziwiony, że chcemy dojść do wioski tubylców, bowiem znajdujemy się na popularnym szlaku trekkingowym - mówi, że tu nic nie ma " poza drzewami". Niby fajnie, ale jako że nie jesteśmy przygotowane na taką wyprawę, zawracamy.
Wpisujemy ponownie "Lat Village" w GPS - okazuje się, że to zupełnie w inną stronę - jakaś godzina jazdy skuterem. Nie tracąc dobrego humoru wskakujemy na motor, ponownie ta sama trasa, jedziemy, jedziemy, trochę błądzimy i dojeżdzamy.... do... no właśnie jesteśmy pośrodku niczego, najbliższy budynek kilkaset metrów od nas i bynajmniej na góralską chatę nie wygląda a raczej na blaszany barak ( fot nr 2) Zdezorientowane postanawiamy wpisać w mapy google drugą nazwę wioski - znana jest też jako " chicken village" - i co się okazuje? oczywiście znajduje się ona gdzieś tam, skąd właśnie przyjechałyśmy. Jak to możliwe? Są dwie wioski Lat w pobliżu Dalat.
Normalnie ręce opadają, ale zagryzamy zęby i zgodnie stwierdzamy, że to jakiś znak - sygnał, żeby zmodyfikować plany. Tankujemy bak do pełna i postanawiamy pojechać na plantację kawy K'Ho polecaną przez Tripadvisor. Alleluja! W końcu udaje nam się gdzieś dotrzeć. Plantacja jest mikroskopijna, urocza, a przemiła właścicielka zaprasza nas na kawę, nie chce od nas żadnych pieniędzy i mówi, żebyśmy olały chicken village bo nic tam nie ma. Poleca nam natomiast wioskę Cu Lan oddaloną znowu jakieś kolejne 40 minut jazdy skuterem. Niewiele myśląc i chcąc zdążyć przed zmrokiem wyruszamy w drogę.
Niesamowite, że wstałyśmy o 7, żeby sobie pojeździć po okolicy bez pośpiechu, a teraz musimy się mega sprężać - słońce zachodzi przed 18 a górskie serpentyny zbyt strome i niebezpieczne na świeżo nabyte skuterowe umiejętności.
Do Lang Cu Lan dla odmiany trafiamy bez problemu, wioska jest naprawdę malowniczo położona, ale mamy wrażenie, że wszystko tam jest idealne, cukierkowe, gładkie i na maksa zrobione pod turystów. Trochę jednak rozczarowanie - ale droga tam jest piękna, stroma, wokół jezior - dla niej warto się było wybrać.
Ach - czy w poprzednim wpisie narzekałyśmy, że jest zimno? No to nas pokarało! Nie spodziewałyśmy się takiego słońca podczas podróży, żadna z nas nie użyła filtra, więc jesteśmy kompletnie zjarane i czerwone - Maryśka opalona "na wędkarza" ja zaś "na narciarza" ( fotki facjat i ciałek dostępne na priv tudzież zapraszamy na nasze spektakle w styczniu będzie można zobaczyć na żywo)
Wieczorem tradycyjnie włóczymy się po mieście i trafiamy do bardzo klimatycznego pubu - kawiarni Cafe 13. Integrujemy się z dwójką Brytyjczyków z Bristolu, którzy mówią nam, że koniecznie musimy iść do totalnie szalonego baru " 100 roof" - stworzonego przez ucznia architektki Crazy House ( opisanego w poprzednim wpisie) Znowu ktoś nam coś poleca, nas namawiać specjalnie nie trzeba więc lecimy i tam:) W ogóle dziś krążymy tam i nazad vel w te i we i przemierzamy jakąś ogromną ilość kilometrów. ale tym razem się nie zawiodłyśmy - to chyba najbardziej pokręcona knajpa, w jakiej kiedykolwiek byłyśmy, kilkupiętrowa - będąca swoistego rodzaju labiryntem, naprawdę można w niej spędzić kilka godzin odkrywając wszelkiego rodzaju dziwne tolkienowskie zakamarki i bawić się w chowanego. Barmanka zdradza mi, że notorycznie ktoś się gubi, zasypia w jakimś kąciku i znajdują go rano sprzątając. My jednak trafiamy do wyjścia - choć nie bez problemów, łatwo stracić orientację. Jutro zaś : kierunek -Mui Ne.