Mui Ne- to taki mix Łeby z Mielnem. Z Łebą łączą je wydmy a Z Mielnem... no cóż... Mui Ne też kiedyś było nadmorską wsią zabitą dechami, nagle jednak zrobiło się mega popularne i powoli wyrastają na nim kurorty, resorty i najeżdzają je chordy turystów, szczególnie Rosjan. Pewnie w normalnych warunkach byśmy tutaj nie zawitały, ale to najbliższa sensowna miejscowość z dostępem do morza, blisko Sajgonu, skąd mamy lot powrotny, a my chcemy ostatnie dwa dni spędzić w wodzie :) Poza tym wydmy kuszą;) Są białe i czerwone - chcemy zobaczyć wszystko :))))
Hostel potrzebny nam jest właściwie tylko na jeden dzień, bo jutro chcemy dojechać do Sajgonu autobusem nocnym. Bukujemy przed internet "cokolwiek" tym razem pada na Guesthouse Quoc Dinh - ale dobrze trafiłyśmy bo jest czysty, przyjemny, właścicielka przecudowna. Ma niezły ubaw z naszych świeżo nabytych skuterowych maseczek / tak tak, nie jeździmy już w szpitalnych jednorazówkach z apteki, przyinwestowałyśmy ćwierć dolara w chińskim sklepie i zakupiłyśmy wzorzyste i trendy maseczki materiałowe. Stylówkę mamy w pełni azjatycką.Brakuje tylko kwiecistej piżamy i rozkłapcianych klapek, ale to pewnie kwestia czasu.
Dziś nie robimy wiele, idziemy tylko na spacer wzdluż strumienia Fairy Stream i brodzimy w " czerwonej " rzece , który malowniczo płynie w wąwozie wśród wydm tego właśnie koloru, zaś wieczorem wypożyczamy skuter i robimy rundę/rekonensans po polecanych barach i knajpach przy plaży ( Mui Ne - ciągnie się przez okolo 14 kilometrów, nie sposób tak się włóczyć na piechotę ) Nam szczególnie przypadł do gustu Pogo Beach Bar;) spokojnie z pogo niewiele ma wspólnego, idealny na chill out.Relaksujemy się ile wlezie, widmo powrotu do Polski wisi nad nami coraz bardziej.