Łódkę powrotną organizuje mi właścicielka guesthousu - tym razem płacę mniej i mam kamizelkę ratunkową. Taki to kraj :)
Po drodze jeszcze apteka - na Gili trochę mi się uderzyło nogą o skały -miałam do wyboru nie pływać przez resztę wyjazdu i dać się ranie zagoić , albo pływać i mieć pamiątkę z Indonezji w postaci blizny. Trzeba dziś poszukać jakiejś maści, co by nadal być piękną.
W końcu docieram do miejscowości
Canggu - to mekka surferow tych Mniej pijanych niz w Kucie ;)
Szybko orientuję się, że kolejny kostium kąpielowy zostawiłam na Nusa Ceningan ;) nie mam trzeciego :)))
Normalnie taka decyzja jak zakup kreacji na plażę to dla mnie męka, mordęga i przeklinanie, sklepów na wkurwie przemierzanie.
Tu sklepy są trzy ;) wybieram kostium, który po prostu nie jest różowy, odblaskowy czy okropny, a tak naprawde jedyny, który na mnie pasuje. Załatwiam to w 5 minut, można wskakiwać do basenu w moich Temple Hostelu i toczyć rozmowy o życiu i podróżach ze świeżo poznanym Holendrem Pascalem.
Wieczorem jedziemy ekipą do Old Man's -kultowej surferskiej knajpy. No i w końcu jakieś tańce hulańce. Po pólnocy impreza przenosi się na plażę, DJ daje radę a my tańczymy na piasku oblewani przez fale. I tak do białego rana (nawet Despacito było do przełknięcia w tych okolicznościach przyrody )